czwartek, 5 lipca 2012

Część 1: "Początek"

Część 1 "Początek"

Kocham swoją rodzinę. Moją żoną, Ann, syna Patricka i córkę Julię. Najważniejsze osoby w moim życiu, to dla nich tylko mam siły wstać i przebrnąć przez te gówno, które Ty nazywasz kolejnym dniem. Kolejnym dniem morderstw, wojen gangów, gwałtów, porwań... To jest ten Twój kolejny dzień? Można powiedzieć, że sam sobie wybrałem takie widoki, nikt mi nie kazał pracować w polciji, potem w SWAT. Jednak marzyłem o tym od dziecka, dążyłem do tego od dziecka, by jako dorosły zobaczyć, że to nie jest wcale takie fajne, ganianie bandziorów z gnatem w łapach. Z drugiej strony, dzięki temu horrorowi żyję na dobrym poziomie, nie muszę sobie, żonie, ani dzieciom niczego odmawiać i tego pragnąłem, jako nastolatek. Stworzyć rodzinę, która się kocha i żyje na jakimś poziome, bez potrzeby szperania po śmietnikach.
- Micheal, chodź do nas! - moja kochana żonka pewnie na kolację woła. To jedyne miłe rzeczy, które spotykają mnie w życiu. Schodzę z mojego gabinetu, mając pretekst, by oderwać się od kolejnych papierów po kolejnej akcji. Skurczybykom chciało się napaść na sklep. O tym może opowiem kiedy indziej. Gdy jestem już na dole, przyglądam się jak zwykle moim dzieciom. Syn, szesnastoletni i córka piętnastoletnia. Jak szybko rosną. Syn mówi, że pójdzie w moje ślady, a córka chce być lekarką. Oby Bóg dał im szansę realizowania swoich marzeń. Jestem dumny, gdy na nich patrzę, udało mi się, nie powiem.
- Skończyłeś tą robotę? - spytała się Ann, nakładajac na talerz dla mnie kanapki z pomidorem i szczypiorkiem, moje ulubione.
- Powoli jakoś idzie, chociaż wątpię, bym wyrobił się na wymagany termin. - czemu jak zwykle moja wypowiedź musi być przesiąknięta smutkiem? Może dlatego, że spotykam w życiu przeważnie pesymistyczne rzeczy? Pesymistyczne zdarzenia, wszystko w chuj pesymistyczne.
- Wyrobisz się, nie raz tak mówiłeś, napiłeś się kawy i załatwiałeś wszystko w godzinę.
- Ale tego raczej w godzinę nie zrobię... Przepraszam, muszę iść na górę.
Czemu znów opuszczam stół, po zjedzeniu marnej kanapki? Czemu przez moją pracę oddalam się od ukochanych? Czemu zawsze, gdy patrzę na nich, wyobrażam sobie ich martwych? Nie wiem, ale muszę chyba wybrać się do jakiegoś psychiatry, może mi pomoże. Ale wiem, co pomoże mi na pewno. Kokaina. Ona jeszcze nigdy mnie nie zawiodła... Siedząc już przed swoim biurkiem, robię sobie kreskę, uprzednio sypiąc trochę koki z pudełeczka. Kreski robię kartą kredytową, robię je idealnie równe. Wciągam. To mnie przeważnie rozwesela i pozwala uciec od ponurych myśli. 22:00. Ten czas szybko minął. Dopiero co mój nos z powrotem przywitał swoją kochankę, a już minęły trzy godziny. Muszę iść spać, jutro czeka mnie znów robota, znów ślęczenie przy aktach i, nie daj Boże, kolejna, niebezpieczna akcja...

Następny dzień.

Wchodzę do biura, widząc starych znajomych, nowych policjantów jak i stażystów, którzy latają za kawą dla weteranów. Bez słowa idę do gabinetu dla mojego wydziału. SWAT napisane na tabliczne wielkimi, smolistymi, czarnymi literami, poniżej imiona i nazwiska tych, którzy siedzą tutaj całymi dniami, gdy nie są na akcji. Między innymi moje. Czasami chciałbym, żeby ktoś je zamazał. Bo chyba nasza tożsamość powinna być strzeżona. Czego ja się boję, do tej części komisariatu cywile nie mają wstępu, chociaż i tak pewnie nie jeden przeczytał sobie, kto jeździ na akcje i kto może go aresztować...
Otwieram drzwi i idę w stronę mojego biurka wolnym krokiem. Nie śpieszy mi się zbytnio, nasiedzę się jeszcze, spoglądając na nudne, szare twarze. W końcu muszę usiąść, gdy doszedłem do krzesełka, więc siadam, spoglądając na moich towarzyszy... Jest ich czterech, a znam ich lepiej niż nie jeden cżłonek ich rodziny. Znajomość współpracowników i zaufanie to podstawa podczas niebezpiecznych akcji. Musisz im ufać i ich znać, bo oni mogą uratować Tobie dupę, tak jak Ty im. To ich możesz zobaczyć ostatnich w swoim życiu. No i bandziora, który do Ciebie strzelil o jeden raz za dużo.
Dwudziestoczteroletni Jack, pseudonim "Hawk", miły chłopak, potrafi strzelać. Trzydziestoczteroletni John, pseudonim "Butcher". Heh, pseudonim "Rzeźnik" mówi sam za siebie. Na dodatek jest specem od materiałów wybuchowych. Dwudziestopięcioletni Ken, pseudonim "Doc", nasz medyk, to on nie raz wyciągał mi kule z ciała. Trzydziestoośmioletni Hin, pseudonim "Chinese", żółtek urodzony z Miami, nienawidzący swojej ojczyzny, komunistycznej dziury. To z nimi wkraczam do budynków, do których bałbyś się wejść w sytuacjach, w których jesteśmy na co dzień.
- Skończyłeś z tymi aktami? - Jack zapytał, wachlując się jakimś zeszytem, pewnie swojego syna od historii. Po co on zabiera mu ten zeszyt, jest jedną z największych tajemnic naszego oddziału. Tylko on to wie i nie jest skory to zwierzeń.
- Jeszcze nie, ta sprawa śmierdzi i mdli mnie, gdy podchodzę do tych zasranych akt. - odpowiedziałem z niesmakiem w głosie. Coś mi stanęło w gardle na samą myśl o tej rzeźni, musiałem napić się wody. - Coś ciekawego się działo, gdy mnie nie było?
- Podobno jacyś ludzie napadli na bank, ale jesteśmy bezczynni, bo nas jeszcze nie wezwali. - Hin stęknął, jak zwykle mówiąc pod nosem jakieś zdanie po chińsku. Może by któryś z nas nie zrozumiał, kto to wie? To kolejna z największych tajemnic, która na pewno nie ujrzy światła dziennego.
- Jeszcze nas nie wezwali?! Wyślą tam zwykłych pączkarzy?! - spytałem się z niedowierzaniem. Czasem głupota moich przełożonych mnie dobija, ale cóż... Muszę siedzieć cicho, zabijać i aresztować dla nich i cieszyć się z w miarę wysokich zarobków.
- Nie bój się, ciesz się chwilami odpoczynku, na pewno zaraz tam będziemy jechać... - mruknął John, czyszcząc lufę swojego colta. Zawsze nosił go przy sobie, tłumacząc się: "a nóż mnie jakiś skurwysyn zaatakuje".
- Idę do kibla. - oświadczyłem uroczyście i zacząłem kroczyć do miejsca, do którego król chodzi piechotą. Ledwo przybyłem do pracy, a już zaraz będę ryzykował życie, starając się obezwładnić jakiś popierdoleńców z AK czy innym żelastwem w łapach. Będę darł mordę jak pojebaniec: "Policja, na ziemię", "Na glebę!", "SWAT, ręcę do góry" etc... Łazienka jak zwykle czysta... Podchodzę do "swojego" pisuaru, "swojego", bo ciągle z niego korzystam. Nie wiem czemu, może dlatego, że z niego skorzystałem, zanim przydzielono mnie do SWAT, co oczywiście uznałem za wielki, osobisty sukces? Ledwo zdążyłem schować sikawkę do bokserek i zapiąć rozporek, jak wpadł Jack do kibla, drąc się:
- Wzywają nas!
Zaraz zbiegłem z nim do sali odpraw, gdzie czeka zawsze na nas przełożony, mówiąc, co się dzieje. Gdy wbiegliśmy na miejsce spotkania, szef zaczął słowami, którymi wzbudził we mnie niepokój:
- Panowie, nie czarujmy się. Zrobili z tego banku pierdolone piekło...

C.D.N.

Prolog

Jestem tylko człowiekiem. Zwykłym, trzydziestoletnim facetem, o krótkich czarnych włosach... Średniej budowie... Jestem zwykłym człowiekiem, należącym do oddziału SWAT... Zwykłym człowiekiem, uzależnionym od kokainy... Czy te dwie rzeczy się wykluczają? Według prawa tak, według serca nie. Mam rodzinę, szczęśliwa, z dwójką dzieci, z kochającą żoną, z kochającą kokainą... Gdyby ktoś z oddziału dowiedział się. ze wciągam, pewnie prędzej bym wyleciał i trafił do pudła, niż mnie przyjęli. Heh... Zabawne... Sam podczas niejednej akcji aresztowałem dilerów, tych, którzy wciągają, a sam nie jestem lepszy od nich. Czy kiedyś pójdę na odwyk? Wątpię. Czy dużo ryzykuję? Na pewno. No cóż, takie jest życie...
Moje życie jest szalone. Sami zobaczycie, ile przeżyłem, ile razy spojrzałem śmierci w twarz i wyśmiałem ją, ile razy działałem na granicy prawa... Przez jedną decyzję całe moje życie stanęło do góry nogami...
Powinienem chyba opowiedzieć coś o swoim oddziale. Zdążycie ich poznać, wiele razy ratowali mi życie, by potem... Z resztą, nie zdradzę Wam już na wstępie rzeczy, która jest sensem całej historii...
Witaj na blogu, na którym będę zamieszczał opowiadanie "Ja, SWAT". Będę starał się regularnie umieszczać kolejne rozdziały. Miłej lektury.